Nawet nie wiem jak te trzy tygodnie urlopu strzeliło...
Pierwszy tydzień urlopu minął mi na rowerze. Pojeździłem po Gliwicach, samemu mi się nigdzie dalej nie chciało jechać. Z resztą jakoś nie było okazji. Miałem w planach zrobić 1000 kilometrów, a zrobiłem... Nie ważne, nie ma się czym chwalić. Mój kompan wycieczek, w moim pierwszym tygodniu urlopu, chodził do pracy, więc sam nie pchałem się w dalsze wycieczki.
Drugi tydzień zaczął się od tatuaży. Zrobiłem dwa nowe, niektórzy widzieli jeden, drugi zobaczyli tylko nie liczni. Ci, co go mieli zobaczyć to go widzieli. Reszta nie musi. Mam już plan na dokończenie go, ale to już w przyszłym roku. W tym roku nie będę więcej tatuaży robił. Mam 4 i to póki co wystarczy. W drugiej części tygodnia, po 8 latach od wprowadzenia się tu gdzie mieszkam, zebrałem się do pomalowania kuchni i pokoju. Kuchnię miałem pomalować będąc jeszcze z K., ale albo nie było czasu, albo nam się nie chciało, albo nie było pieniędzy na farby, albo na urlop jechaliśmy w Kujawsko-Pomorskie. No ale trzeba było, więc z I. kupiliśmy farby, zabezpieczyliśmy wszystkie "nieruchome" części mieszkania i, w prawie trzy dni udało się z tym uporać.
No i zaczął się ten najbardziej wyczekiwany tydzień, wyjazd do Wisły. Ja, I. i jeszcze 4 inne osoby, miało nas jechać 8 osób, ale dwie osoby w ostatniej chwili zrezygnowały. Pierwszy dzień w Wiśle minął nam na zakupach, ogarnięciu prowiantu na następny dzień. Po powrocie do domków, odpaliliśmy grilla, otworzyliśmy piwa i nie tylko i korzystaliśmy z urlopu. Były śpiewy, tańce i żarty, wszystko to co lubię.
Drugi dzień to... Czantoria, kolejny raz, uwielbiam a może i kocham tę górę. Najpierw ponad 10 kilometrów spaceru, jakoś trzeba było tam dotrzeć. Ustalając wyjazd zdecydowaliśmy że samochody i rowery zostają w domu. Tak więc czekał nas spacer. Będąc pod samą Czantorią, widząc wzrok moich towarzyszy mówiący "Kurwa! Zajebiemy Cię!", czyżby byli pierwszy raz na Czantorii?, stwierdziłem, że robimy pół godziny przerwy i ryszamy. Dwie osoby w trakcie przerwy zrezygnowały ze wspinaczki i wybrały kolejkę, amatorzy z Wrocławia. We czwórkę ruszyliśmy w górę. Pierwsze trzysta metrów poleciało "z górki". Po około pięciuset metrach, robimy przerwę na uzupełnienie płynów, przegryzienie bananów, w sumie zjedliśmy ponad kilogram, ale co tam. Ja oczywiście musiałem zapalić, bo to ja. Czekała nas teraz najgorsza wspinaczka, kto był ten wie jak wygląda ostatnie około trzystu metrów, prawie pionowo. No i dotarliśmy, tradycyjne piwko na szczycie, zasiedzieliśmy się trochę na górze i już sił na dalszą drogę nie było, więc zjeżdżamy kolejką i idziemy na pociąg. (Tak swoją drogą, wiem że K. ze swoim S. byli na Czantorii i... cały czas zastanawiam się czy oni na nią weszli czy wjechali? Znając K. i jej lenistwo to wjechali)
Trzeci dzień to wycieczka na Zaporę Wiślaną, tam idę tylko ja i I. reszta zostaje w domkach, padli po wycieczce na Czantorię. Jak każdy, I. dała się wkręcić, że Mała Zapora to, ta główna zapora. Kilka zdjęć i ruszamy dalej. Na tej głównej Zaporze, robimy pół godzinny odpoczynek i idziemy przez las, szlakiem czerwonym, na Wisłę Malinkę. Tam zasiedzieliśmy się kilka ładnych godzin no i trzeba było wracać.
Podsumowując wypad do Wisły, trzy dni, przechodzone ponad 65 kilometrów, ponad 190 000 kroków, miłe wspomnienia, duuuuuuużo zdjęć i kilka pamiątek.
Niedługo tam wrócę, w sensie do Wisły.